-

Maginiu

17398

Zamieszczam dwie relacje mojego teścia, ś.p.  Andrzeja Millaka, z jego pobytu podczas okupacji niemieckiej w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu i w Buchenwaldzie.  Teść pochodził z rodziny o silnych wojskowych tradycjach, ojciec Henryk był lekarzem wojskowym w stopniu podpulkownika (zginął w Katyniu), stryj - mieszkający za ścianą w drugiej połówce willi na oficerskim Żoliborzu, był lekarzem weterynarii w stopniu pułkownika (przeżył obóż jeniecki, wrócił do kraju, po wojnie profesor w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego).

Teść, rocznik 1919, zmarł w 1988 roku po długiej i ciężkiej chorobie. Ponieważ przez całe swoje aktywne życie po powrocie do kraju w 1946 roku nie zdobył się na zrelacjonowanie całości swoich przeżyć w niewoli, znaliśmy je tylko wyrywkowo, z jego krótkich wypowiedzi przy wyjątkowych okazjach, kiedy potrafił się otworzyć - ale to były szczątkowe informacje. Moja żona Katarzyna zaczęła namiawiać i przekonywać ojca, aby opowiedział historię pobytu w obozach, tak jak ja nie wiedząc ile go to będzie kosztowało. Nie mógł już wtedy swobodnie pisać, więc leżąc nagrywał relacje na taśmę magnetofonową. Trwało to z przerwami kilka tygodni. Zdążył opowiedzieć  tylko historię pobytu w Oświęcimiu. Przed śmiercią  dał nam  też inną krótką relację,  spisaną przez niego wiele lat wcześniej, która - w porównaniu do tej spisanej z taśmy - obejmuje cały okres wojny, od 1939 do 1945 roku, w tym pobyt w Buchenwaldzie. To jest jego własny tekst, nie jest już prostą relacją mówioną, ale  trochę przypomina dopracowany literacko pamiętnik. Jest tam sporo zrelacjonowanych nie tylko osobistych przeżyć, ale także dużo informacj, do których dotarł zapewne później i poznał albo z relacji innych osób, albo z innych źródeł pisanych (szczegóły wyzwolenia obozu w Buchenwaldzie). Być może ta część wspomnień była sporządzona jako życiorys, składany w postaci dokumentu np. w ZBOWiD lub w innych instytucjach (teść starał się o odszkodowanie od państwa niemieckiego).

 

------------------------------------------------------

ŻYCIORYS OBEJMUJĄCY OKRES 1939 - 1945

W pierwszej fazie obrony Warszawy kierowałem grupą harcerzy z 16WDH i. Zawiszy Czarnego w Warszawie, która pełniła służbę przeciwpożarową w gmachu Sztabu Generalnego W.P., mieszczącego się w Pałacu Mostowskich. Ewakuowany z Warszawy wraz z chorymi ze szpitala okręgowego i rodzinami wojskowych , przekroczyłem granicę rumuńską. Na terenie Rumunii zostałem internowany w obozach w Calmanesti i Targoviste. W obozach tych zorganizowałem i prowadziłem 150 osobową drużynę harcerską imienia Bohaterów Warszawy.

Jedną z form działalności tej drużyny było współuczestnictwo w organizowaniu i ułatwianiu ucieczki polskim wojskowym, pragnącym walczyć o wolność. Przerzuty wojskowych z terenu Rumunii kierowane były do jednostek Wojska Polskiego w Syrii i we Francji. Działalność tą rozszyfrował wywiad niemiecki i w czasie przymusowej ewakuacji zostałem niespodziewanie, wraz z grupą kilkunastu osób wybrany i osadzony w stalagu XIIA w Kaisersteinbruck w lutym 1941 roku. W wyniku starań o zwolnienie mnie jako osoby cywilnej z obozu jeńców wojennych, zostałem wypuszczony i natychmiast aresztowany za bramą stalagu przez oficera SD. Przetransportowano mnie do więzienia specjalnego Gestapo w Wiedniu przy ulicy Rosauerlende. Tam po serii przesłuchań uznano mnie winnym działalności przeciwko Rzeszy Niemieckiej. Następnie przesłano mnie do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu w czerwcu 1941 roku.

Uzasadnieniem skazania mnie na pobyt w obozie był rozkaz-orzeczenie Gestapo (Schutzaftbefechl), który brzmiał: [...] Po powrocie z zagranicy (Rumunia) zagraża bezpieczeństwu Narodu i Państwa niemieckiego, ponieważ budzi obawy, że na wolności dążyłby do ożywienia ducha oporu Polaków i prowadził nadal wrogą działalność przeciw Niemcom. Rozkaz był podpisany osobiście przez Heydricha.

Od czerwca 1941 do marca 1943 roku przebywałem w Oświęcimiu, gdzie dwukrotnie zostałem skazany na pracę w karnej kompanii na tak zwanym bloku śmierci. Pierwszy raz za przemyt leków, z wyroku Wydziału Politycznego, drugi raz z niewiadomej przyczyny. Akcję przemytu leków pochodzących od osób zagazowanych, prowadziłem na rozkaz mjr Rudolfa Diema, szefa szpitala obozowego. Zostałem uratowany przez Organizację Wojskową działającą tajnie na terenie obozu, której udało się umieścić mnie jako chorego w szpitalu. Równocześnie przeniesiono mnie nielegalnie, aby zmylić ślady, z Brzezinki do obozu macierzystego. Następnie Organizacja Wojskowa, obawiając się wykrycia tego faktu, załatwiła skierowanie mnie na transport do Buchenwaldu.

Od marca 1943 roku do 11 kwietnia 1945 roku działałem w ruchu oporu w Buchenwaldzie, zaprzysiężony przez kpt Woińskiego (nazwisko obozowe Józef Kowalski).Od niego otrzymałem polecenie zorganizowania siatki wywiadu politycznego i wojskowego na rzecz polskiej grupy wojskowej ZWZ i Szarych Szeregów. W końcowej fazie działalności grupa ta została podporządkowana sztabowi Gwardii Ludowej (mjr Piotrowski). Nastąpiła wpadka, za działalność nielegalną na terenie obozu zostałem skazany na karę śmierci w grupie 27 Polaków, w tak zwanym Procesie Oświęcimskim. Od tego wyroku udało się uratować 20 więźniów, siedmiu ginie , wśród nich Rejchman i Czamara. Mi życie ratuje niemiecki komunista Karol Reidel, zatrudniając w charakterze bakteriologa w Instytucie Higieny SS na bloku 50, gdzie produkowano szczepionkę przeciwko durowi plamistemu. Zatrudnionym w tym Instytucie wstrzymywano wyroki śmierci, na co musiała każdorazowo wyrazić zgodę Izba Lekarska SS w Berlinie.

Poza działalnością ściśle wojskową, współorganizowałem akcje samopomocy więźniów w zakresie dożywiania chorych.

W dniu 3 kwietnia 1945 roku otrzymaliśmy rozkaz rozpoczęcia powstania zbrojnego przeciwko załodze SS. Takie rozkazy dotyczące powstania otrzymali wszyscy przedstawiciele poszczególnych grup narodowościowych, należących do tajnej organizacji wojskowej. Zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie nam groziło.

Ten rozkaz dotyczący powstania wówczas nie został wówczas wykonany świadomie, zdawaliśmy sobie sprawę z następstw mając na uwadze znane nam z relacji doświadczenia z Powstania Warszawskiego. Ryzykowaliśmy głową, ale prowadząc wywiad wojskowy, znaliśmy siłę ognia jaką dysponowała załoga SS na wieżach strażniczych w postaci RKM, CKM i panzerfaustów i nie mogliśmy narażać na masakrę i śmierć 45.000 więźniów, przebywających nadal w obozie.

Niemcy wzmogli represje, prowadzili transport za transportem celem ewakuowania całego obozu, niszczyli dokumenty, zacierali ślady, swojej zbrodniczej działalności. Liczyliśmy się z całkowitą likwidacją obozu. Udało nam się ukryć część dokumentów, zdobyć trochę broni, ukryliśmy też 46 więźniów politycznych. Jednego z nich, ukrytego w skrzyni, udało się przemycić za bramę obozu. Miał on dotrzeć do aliantów i sprowadzić pomoc, niestety nie udało mu się przedrzeć przez linię frontu. Ósmego kwietnia Gwidon Damazyn ze zdobytych części skonstruował nadajnik i w świat poszła depesza w trzech językach: "Do aliantów. Do armii generała Pattona. Tu obóz koncentracyjny Buchenwald. Chcą nas ewakuować". Po jakimś czasie przyszła odpowiedź: "Obóz koncentracyjny Buchenwald. Wytrzymajcie. Spieszymy wam z pomocą. Sztab III Armii." MKO ze swej strony nawoływał do bojkotu i opóźniania jak tylko się da ewakuacji. W końcowej fazie w obozie pozostało 21 tysięcy więźniów. 10 kwietnia dotarła do nas wiadomość, że o godz. 17 obóz ma być zlikwidowany. Spanikowany Pister zadzwonił do komendanta lotniska Nohra, żądając zbombardowania obozu. Ale lotnisko nie dysponowało bombowcami. Pister zażądał więc, aby myśliwce z niskiego lotu wystrzelały więźniów lub zrzuciły bomby gazowe. W tej sytuacji MKO postanowił walczyć. 11 kwietnia Polacy, Jugosłowianie i Francuzi ostrzelali trzy wieże, a Rosjanie zaatakowali główną wieżę i wartownię. Potem poprzecinano druty i zdobyto pozostałe posterunki SS. SS-manów wyłapano i zamknięto w bunkrze. W nocy do obozu dotarł oficer amerykański, który dał do zrozumienia, że do czasu przybycia głównych sił amerykańskich w przypadku ataku sił niemieckich musimy bronić się sami. Sytuacja stała się dramatyczna, gdy w nocy z 11 na 12 kwietnia zadzwonił gauleiter Sauckel, pytając jak postępuje likwidacja obozu. Na szczęście telefon odebrał więzień Herbert Morgenstern, konserwator obozowej sieci telefonicznej. Potem zadzwonił szef weimarskiej policji bezpieczeństwa, zadając to samo pytanie. Morgenstern przytomnie za każdym razem odparł, że wszystko idzie według planu. Może pan przyjedzie zobaczyć?

Dopiero 13 kwietnia wojska amerykańskie przejęły formalnie nasz obóz. Nastąpiło rozbrojenie Międzynarodowej Organizacji Wojskowej i rozwiązanie Międzynarodowego Komitetu Obozowego.

----------------------------------------

Oświęcim - wspomnienia spisane z taśmy magnetofonowej

Z więzienia w Katowicach zostałem przetransportowany do Oświęcimia. W taki sposób 29 czerwca 1941 roku stałem się więźniem obozu koncentracyjnego z numerem 17398.

Przybycie naszego transportu do obozu stwarzało okazję do wyżycia się znudzonej i rozbestwionej załogi wachmanów z SS. Było to popierane, a nawet zalecane przez władze, aby z miejsca zastraszyć więźniów i wymusić w ten sposób bezwzględną uległość. Wykrzykiwaniom po niemiecku rozkazów formowania kolumny, towarzyszyły pytania czy wśród przybyłych są komuniści, księża i policjanci. Wszystko to odbywało się przy biciu kijami i kolbami karabinów. Mając świeżo w pamięci rady konwojenta więźniarki, zająłem miejsce w środku kolumny. Tylko dzięki temu uniknąłem pobicia. Po sformowaniu szeregów, pod eskortą SS przeprowadzono nas do bramy obozowej. Tam odczytałem po raz pierwszy napis "ARBAIT MACHT FREI". Przy bloku Schreibstube, przy stolikach,  nastąpiła rejestracja transportu. Mnie rejestrował młody Ślązak z niskim numerem obozowym, Erwin Olszówka. Kiedy padło pytanie o przynależność do partii politycznych lub innych organizacji, powiedziałem cicho: ZHP. Erwin rozejrzał się wokół czy nikt nie usłyszał i udając, że wypełnia kwestionariusz, szeptem, nie podnosząc głowy rzekł: "przyjdź do mnie zaraz po apelu, będę na ciebie czekał pod blokiem 25". Wieczorem spotkałem się z Erwinem, od którego dostałem pasek harcerski z klamrą i polecenie abym zgłosił się u doktora Diema w szpitalu.

Bezpośrednio po rejestracji zaprowadzono nas do bloku, w którym była Efektenkammer. Tam odebrano nam ubrania i po krótkiej kąpieli w zimnej wodzie , ubrano nas w bieliznę, pasiaki i saboty. Następnie dostaliśmy czerwone trójkąty, numery na kawałku płótna wypisane tuszem , igły i nici. Numery przyszyliśmy na lewej piersi i na nogawce spodni. Przy pierwszej nadarzającej się okazji kiedy mogłem opuścić blok, wybrałem się do szpitala na poszukiwanie doktora Diema. Doktor Rudolf Diem był majorem WP i znał dobrze mojego ojca Henryka Millaka. Obiecał mi, że może po pewnym czasie załatwi mi pracę w szpitalu. Tej obietnicy przeciwny był Zbyszek Rybka z Poznania, który stwierdził, że dopóki nie dostanę w kość, nie będę potrafił uszanować lekkiej pracy w szpitalu.

Wróciłem na blok. W międzyczasie przybył nowy transport z Gestapo z Radomia. W czasie jazdy pociągiem więźniowie usunęli deski w podłodze wagonu i kolejno w licznie 13 wyskoczyli na tory. Dziesięciu z nich zbiegło, trzech zastrzelili wachmani. Konsekwencje ucieczki ponieśli pozostali więźniowie, których szef Wydziału Politycznego Maksymilian Grabner skazał na zagładę. Cały transport radomski ulokowany został w bloku, w którym przebywałem i ja wraz z sześcioma więźniami. Odwiedził nas rapportfuhrer Gerhard Palitzch i na polecenie komendanta kazał nam zamienić czerwone trójkąty na zielone i doszyć czerwone kółka na białej podkładce oraz czarne punkty, które świadczyły o przynależności do karnej kompanii. Cały nasz transport wiedeński i radomski zostały ulokowane w izolowanym od obozu bloku nr 11. Znalazłem się na sali, w której sztubowym był Wacek Rudzki. Krążyły o nim pogłoski, że jest uczniem Krankemanna, jednego z największych łotrów i sadystów na terenie karnej kompanii.

Zaczęliśmy pracować na terenie żwirowni, jedna grupa w okolicy teatru, druga w okolicy krematorium. Do pracy wychodziliśmy ostatni, po wymaszerowaniu komand obozowych. Za bramą dzielono nas na grupy. Mniejszą zabierał kapo Toni, z czarnym winklem, niski, przysadzisty, z twarzą niewinnego dziecka. Był on kapo żwirowni koło krematorium, a zastępcą jego był kapo Reichsdentsch, przezywany "krwawym Alojzym", nosił opaskę bloku 22. Większa grupa w której byłem i ja, pracowała za teatrem. Przepuszczaliśmy pospółkę wykopaną z dawnego koryta Soły przez sita, transportowaliśmy ją taczkami i z poszczególnych frakcji układaliśmy żwir w pryzmy. Najlżejszą pracą było formowanie pryzm, potem praca przy sitach, najcięższą był transport. Taczki musiały być wypełnione po brzegi i biegiem trzeba było je przewozić do celu. Opuszczając żwirownię nieśliśmy na tak zwanych tagach z długimi rączkami tych, którzy nie przetrzymali, tych zaś którzy jeszcze żyli, wlekliśmy pomiędzy sobą, przytrzymując na szyjach ich ramiona.

Karna kompania była przeznaczona do przyspieszonego i niekontrolowanego mordowania więźniów. W związku z tym na kapo dobierano najbardziej zwyrodniałych sadystów - choć były wyjątki. Posługiwano się także więźniami skazanymi na śmierć, którym odwlekano wyroki za cenę mordowania wskazywanych - najczęściej przez Wydział Polityczny Grabnera - współwięźniów. Do bardziej wyszukanych metod likwidowania i szykanowania więźniów należały młynek, gimnastyka, żydowskie obiady, topienie w baseniku i huśtawka, a wszystko to odbywało się na oczach karnej kompanii, stojącej w kolumnach na dziedzińcu koło ściany śmierci.  Natomiast Stehzell - czyli cele do stania, słupki, cele głodowe oraz rozstrzeliwanie z broni małokalibrowej w przysadkę mózgową były ukrywane przed karną kompania w obawie przed buntem. Do zastraszania całego obozu służyły zwykle chłosta i publiczne wieszanie. Na czas egzekucji wzmacniano posterunki na wieżach małej Postenkette, ustawiano na nich karabiny maszynowe.

Młynek polegał na - w jak najszybszym tempie - minięciu drzwi wejściowych w celu uniknięcia razów funkcyjnych, którzy stojąc po obu stronach walili kijami na oślep. Uniknięcie uderzenia było praktycznie niemożliwe, tym bardziej, że pozostała na dziedzińcu część więźniów była naganiana kijami do wejścia. Budziło to panikę wśród więźniów i często powstawały zatory przy drzwiach. Szczęśliwy był ten, któremu udało się uniknąć ciosu w głowę i nie pogubił chodaków w tym zamęcie.

Specjalnością Wacka Rudzkiego były tak zwane żydowskie obiady. Pomysł pochodził podobno od samego Krankemanna. Zamiast litra zupy Eintopfgericht w misce, otrzymywaliśmy po ćwiartce zupy w kubku z ogromną ilością soli. Funkcyjni pilnowali, aby każdy zjadł swoją porcję do końca. Następnie wydawano zakaz picia wody. Takie męczarnie trwały przez sześć dni. W czasie pracy w żwirowni umierając z pragnienia, wysysaliśmy z piachu błotnistą ciecz koloru kawy z mlekiem. Nic nas nie powstrzymywało przed tym, nawet fakt, że na wyższych tarasach kopalni było miejsce, gdzie załatwialiśmy swoje potrzeby. Do dziś nie pojmuję, jak udało mi się uniknąć biegunki.

Gimnastyka polegała na ćwiczeniu padnij, powstań, padnij, powstań, na siennikach ułożonych na podłodze. Na salę wpadał funkcyjny z wilgotną chustką zawiązana na twarzy, z pejczem w ręku, do poganiania zbyt wolno ćwiczących. Pady i żabki wzniecały tyle pyłu z sienników w których była sieczka, że wkrótce nie było czym oddychać.

Z prawej strony ściany śmierci, tuż przy studzienkach od piwnicznych okien bunkrów, był wybudowany basenik betonowy, głęboki na 20 -30 cm. Karanemu więźniowi kazano kłaść się w baseniku, a funkcyjny topił go w przysłowiowej łyżce wody, przytrzymując mu głowę pod wodą.

Najbardziej ohydną karą była huśtawka, na drągu ułożonym na grdyce więźnia leżącego na plecach.

 

W 1941 roku pobyt w karnej kompanii był bezterminowy i jedyna droga do wolności prowadziła przez komin krematorium. Napaść na Rosję Sowiecką i przyspieszenie eksterminacji Żydów, spowodowały konieczność rozbudowy obozu w Oświęcimiu i w Brzezince. Władze niemieckie postanowiły wybudować dodatkową ilość bloków, które miały być kopią dawnych koszar wojsk artyleryjskich, stacjonujących przed wojną w Oświęcimiu. Brak dostatecznej ilości specjalistów, zwłaszcza murarzy i cieśli, był powodem dwóch wizyt w karnej kompanii lagerfuhrera Aumaiera. W czasie pierwszej wizyty wybrał 20 ludzi, zapisał ich numery i przekazał Wydziałowi Politycznemu w celu ich sprawdzenia. Po pary dniach przysłano listę 14 więźniów, którzy zostali zwolnieni z karnej kompanii i przeszli do zwykłych bloków obozowych. Drugą wizytę złożył po dziesięciu dniach. Tym razem przechodził przed frontem kolumny i po zadaniu pytań kazał notować numery wybranych więźniów. Jak zwykle stałem w środku kolumny. Na dziedzińcu panowała bezwzględna cisza. Kiedy mijał rząd w którym stałem, odważyłem się ściągnąć nogi na baczność i klepnąć chodakami. Natychmiast rzucił się jeden z SS-manów i jeszcze ktoś z załogi bloku, aby mnie ukarać za zakłócanie spokoju. Na szczęście Aumaier polecił zapisać mój numer, a po takim obrocie sprawy funkcyjni nie odważyli się mnie tknąć.

Po dwóch dniach gorączkowego wyczekiwania przyszła lista więźniów zwolnionych, a ostatnim numerem na niej był mój numer 17398. W ten to sposób, pod koniec sierpnia, opuściłem blok śmierci.Zostałem zwerbowany przez kapo komanda Strassenbau, który był, jak to często bywało, Niemcem - komunistą i który miał szczególny sentyment do więźniów z karnej kompanii.

Na drugi dzień po przeniesieniu, przez głośniki obozowe, tak zwane szczekaczki, ogłoszono komunikat, że wszyscy więźniowie z transportu radomskiego przydzieleni do rozbudowy obozu, muszą zachować zielone trójkąty i Fluchtpunkt, czyli czerwone punkty na białych polach. Było to oznaczenie podejrzewanych o chęć ucieczki. Noszenie takiego punktu było równoznaczne z zakazem pracy poza strefą chronioną przez tak zwaną dużą Postenkette. Pomimo, że w Wydziale Politycznym figurowałem jako więzień polityczny, zaryzykowałem i pozostałem przy zielonym trójkącie i odznace dążącego do ucieczki. Po paru dniach pracy przy przybudowie drogi koło dawnego Polskiego Monopolu Spirytusowego, mój kapo polecił mi kierowanie rolwagą - wozem zaprzężonym we współwięźniów, na którym woziliśmy materiały potrzebne do budowy drogi. Mimo mojego sprzeciwu nie ustąpił. Radził tylko, bym zawsze przy sobie nosił kij i kiedy ujrzę SS-mana, żebym wrzeszczał na ciągnących wóz. Ostrzegł mnie też, bym broń Boże nie bił współwięźniów. Członkami komanda byli w większości słabi i nieodporni przedstawiciele inteligencji . Prawie wszyscy chorowali na biegunkę. Co chwilę prosili o zatrzymanie wozu i kucali byle gdzie jęcząc z bólu żołądka. Doszło szybko do tego, że czynność załadunku i rozładunku spadła na mnie i na tych niewielu zdrowych jeszcze kolegów. Ciągnący rolwagę cały czas toczyli dyskusje o jedzeniu. Kiedyś usłyszałem dialog: "panie mecenasie, surowy kartofelek smakuje jak najlepsze ciastko od Gajewskiego". Wielu więźniów myszkowało po śmietnikach, stamtąd wybierali obierzyny i inne odpadki nadające się ich zdaniem do spożycia.

Małą wydajność pracy zauważył Reichsdeutsch z zielonym trójkątem Bauhof z magazynu materiałów budowlanych. Kapo ten doniósł SS-manowi i na skutek nie trzeba było długo czekać. Zbili mnie i skopali tak, że do dziś nie mogę pojąć, jak chorzy koledzy znaleźli tyle sił, aby mnie ująwszy pod ramiona, zdołali dowlec po pracy do bloku. Było to sobotnie popołudnie. Na placu apelowym odbywał się mecz piłki nożnej z udziałem kucharzy i funkcyjnych bloków. Na wyniesionym ze szpitala stołku siedział doktor Diem. Dowlokłem się do niego i poprosiłem o rozmowę. Kiedy zauważył mój zielony trójkąt i posiniaczoną twarz, odwrócił się z niesmakiem. Dopiero kiedy wymieniłem swoje nazwisko, raptownie zerwał się ożywiony i wysłuchał mojej relacji z pobytu w obozie. Od razu poprowadził mnie pod blok 28 i kazał czekać. Kiedy ja czekałem, on uzyskał zgodę kapo Lageraltestera na umieszczenie mnie w szpitalu jako chorego, z obietnicą zatrudnienia później jako pomoc - sanitariusza. Po załatwieniu czynności stosowanych wobec wszystkich chorych przyprowadzonych do rewiru, skierowano mnie na salę przejściową nr 14. Na niej uzupełniano dalsze formalności, jak wypełnianie formularzy zawierających dane osobiste, zebranie anamnezy i badanie lekarskie. Po postawieniu diagnozy chorych kierowano na odpowiednie oddziały. Sala14 pełniła w wątpliwych przypadkach rolę sali obserwacyjnej.

Sanitariuszem na niej był Jerzy G., niski, krępy człowieczek o nieproporcjonalnie dużej głowie. Był to człowiek o bujnej przeszłości, przy tym sprytny, złośliwy i mrukliwy. Zbyszek Rybka, który na początku mojego pobytu w obozie sprzeciwił się przyjęciu mnie do pracy w szpitalu, teraz otoczył mnie troskliwą opieką. Dzięki niemu zostały zdekonspirowane dziwne zwyczaje Jurka G. Wszyscy bowiem przydzieleni mu salowi odchodzili w szybkim czasie, posądzani o nieprzydatność do pracy lub co gorsza o kradzież chleba. Kradzież chleba zwyczajowo karana była śmiercią bez żadnego dochodzenia. Zwykle karę wymierzali sami współwięźniowie na zasadzie samosądu. Więc kiedy Jurek G. swoim zwyczajem rozpoczął intrygi przeciw mnie, Zbyszek Rybka wspólnie z doktorem Diemem przenieśli go do nowo organizowanego komanda Bunawerke. Na moje szczęście na sali 14 zostałem sam. Czułem się już lepiej, spełniałem wszystkie obowiązki sanitariusza i salowego. Ponieważ znałem niemiecki, do chwili przybycia lekarza wypełniałem część administracyjno-osobową formularzy, co przyspieszało znacznie możliwość skierowania chorych na oddziały. Do mnie też należało utrzymanie idealnej czystości i przeprowadzanie lub przenoszenie na plecach chorych na inne bloki szpitalne. Diem docenił moje zaangażowanie w pracę, jak również fakt, że ukończyłem drugi stopień szkolenia sanitarnego PCK oraz, że miałem roczną praktykę w Pogotowiu przed wojną. Doktor Diem, naczelny lekarz szpitala, po pewnym czasie pozwolił mi na samodzielne przeprowadzanie wywiadów z chorymi. Bywało, że wieczorami zjawiał się u mnie na sali i uczył metod stawiania diagnozy. Przez pewien czas na sali 14 przebywał lekarz, słowacki Żyd (nazwiska niestety nie pamiętam). Od niego też nauczyłem się wiele, był świetnym diagnostą, gdyż olbrzymia większość jego diagnoz była niepodważalna. Co zaś tyczy się terapii, była z niego przysłowiowa noga. Jego drugą specjalnością była wirtuozerska gra na skrzypcach. W ewidencji obozowej figurował jako skrzypek. W końcowej fazie jego pobytu na sali 14, samodzielnie stawiałem diagnozy, potem on badał chorego i następowała konfrontacja, która świadczyła o postępach czynionych przeze mnie.

Taka praktyka trwała od przełomu sierpnia i września 1941 roku do grudnia 1942 roku.

 

UKŁAD SIŁ W SZPITALU OŚWIĘCIMSKIM

Lekarzem z ramienia SS był doktor Entres, który skończył medycynę w Poznaniu i może dlatego kazał sobie instrumentować po polsku. Natomiast z ramienia więźniów lekarzem był doktor Rudolf Diem. Często w wypadkach chorób z którymi nie radzili sobie SS-mani, zwracali się oni do Diema. Taki stan rzeczy stwarzał warunki współzależności, wdzięczności i tolerancji. Kapo rewiru i kapo całości szpitala był Niemiec Bock, któremu przysługiwał honorowy statut więźnia specjalnego. Miał prawo noszenia długich włosów, nie musiał nosić żadnego trójkąta, tylko numer obozowy. Wreszcie posiadał przywileje z tytułu niemieckiego pochodzenia. "Tata", bo tak go przezywano, był morfinistą i homoseksualistą. Przezywano go Tata dlatego, ponieważ darzył sympatią polskich lekarzy oraz polski personel i starał się o nich dbać, występował też często w ich obronie przed lekarzami SS.

Szpital posiadając korzystną pozycję w obozie, mógł nieść pomoc współwięźniom w różnych sytuacjach. Między innymi ratował przed transportami do innych obozów, miał możliwość ukrywania członków ruchu oporu jako chorych. Wymieniano skazanych na śmierć na zmarłych więźniów. Dożywiano chorych w kuchni dietetycznej. Istniała możliwość likwidacji donosicieli współpracujących z obozowym Gestapo. Dzięki bardzo aktywnie współpracującemu ze sobą personelowi sanitarnemu, istniała możliwość wywierania nacisku na zwyrodniałych sadystów bijących i mordujących współwięźniów - chodzi tu o funkcyjnych obozowych, kapo, blokowych, pisarzy sztubowych i Vorarbeiterów. Wymienieni wyżej unikali jak ognia szpitala, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa włącznie z utratą życia. Obawa przed tyfusem, którego epidemia w tym czasie wybuchła i innymi ciężkimi chorobami zakaźnymi, stworzyła ze szpitala coś w rodzaju azylu politycznego i tylko w naprawdę wyjątkowych przypadkach zjawiali się tu SS-mani i gestapowcy.

W obozie Oświęcimskim istniał i działał ruch oporu. Jego cechą charakterystyczną - różną od Buchenwaldu - był wspólny front ruchu oporu, bez względu na przynależność polityczną czy narodowość. Oczywiści zdarzały się wypadki, że więźniowe nie zachowywali się tak, jak należy. Jeśli zaś chodzi o Niemców-komunistów, których w obozie w Oświęcimiu było niewielu, gdyż większość z nich była wysyłana do obozu w Buchenwaldzie, to ich zachowanie w przeważającej większości było bez zarzutu. Często byłem świadkiem bardzo zapalczywych, a jednak nie wrogich dyskusji Mosdorfa i Dubois , które odbywały się na sali 14 bloku 28.

Perfidia okupanta, który starał się w miarę możliwości zrzucić obowiązek wyniszczenia z siebie na współwięźniów polegała na stosowani dewizy "Divide et impera". System polegał na tym, że przesyłano transporty około 2.000 ludzi np. z Oświęcimia do Buchenwaldu, z Buchenwaldu do Flossenburga i w kierunkach odwrotnych. Towarzyszyło temu rozsiewanie plotek o wzajemnym okrucieństwie i o mordowaniu zielonych przez czerwonych i odwrotnie. W takiej sytuacji zdarzało się, że mordów w transportach dokonywali sami więźniowie. W jednym obozie obsadzano funkcje obozowe więźniami politycznymi, w drugim złodziejami, bandytami i kryminalistami. Stwarzano warunki rzekomej autonomii i była ona tolerowana tylko tak długo, jak długo udawało się wykorzystywać część więźniów do współpracy z Wydziałem Politycznym Gestapo. To z kolei pozwalało im na selekcję i likwidację tych, którzy ich zdaniem byli najbardziej groźni dla III Rzeszy. Od mojego przyjazdu do obozu do roku 1943 następowała wyraźna progresja w wyszukiwaniu przez SS-manów i Gestapo metod masowego likwidowania więźniów.

W 1942 roku Wydział Polityczny Gestapo zaczął przysyłać po kilka osób dziennie. Bez względu na stan zdrowia, kierowano ich na salę 14. Byłem wtedy wypraszany, a na salę wchodził SS-man Klehr, podoficer Sanitats Dienst Gehilfe. Klehr był pochodzenia polskiego i prawie wszystko rozumiał po polsku. On odprowadzał tych ludzi, skazanych wyrokiem Wydziału Politycznego Gestapo do Washraum na I piętrze. Tam po położeniu na wózku z noszami, skazani otrzymywali zastrzyk dożylny 10 ccm roztworu fenolu. Następował skurcz mięśni, straszny ból i prawie natychmiastowa śmierć. Po pewnym czasie, ze względów oszczędnościowych, zastrzyki dożylne zmieniono na dosercowe. Oszczędzano dzięki temu 90% dawki dożylnej. Dosercowe zastrzyki nie były już robione w Washraumie na piętrze, ale na dole w sali, w której zwykle urzędował doktor Wasilewski, specjalista laryngolog.

Ja, mając 22 lata uczestniczyłem wraz z ludźmi z głównej Schreibstube w procederze ratowania tych ludzi, podejmując często decyzje o wyborze - kto idzie na śmierć, a kto nie. Nie wiem, jak zareagują na to ludzie mający mniej lub więcej wyrobiony sąd o moralności. Przysyłano mi na salę prawie codziennie trzech do dwunastu chorych i zdrowych ludzi z wyrokami śmierci od Grabnera z Wydziału Politycznego. Normalnym biegiem rzeczy siadałem, wyciągałem swoje arkusze ewidencyjne i zbierałem anamnezy od wszystkich, którzy byli przysłani. Ja przekazywałem je razem z numerami do doktora Diema. Spośród ludzi , którzy nieświadomi tego, że idą na zastrzyk na zastrzyk z fenolu, byli już wybrani ci, których powinniśmy starać się ocalić. Ale zdarzały się sytuacje, że musiałem sam zdecydować kogo mogę jeszcze uratować - zdrowego, wielodzietnego, więźnia politycznego... Reszta już należała do kogo innego, w tym procederze brało udział bardzo dużo ludzi. Na sali nr 7, u Pflegera Adama Kuryłowicza, socjalisty, prawie codziennie było trzech do pięciu zmarłych. W Schreibstube głównej, w przeciągu błyskawicznego czasu należało zamienić numery więźniom którzy nie żyli, wypisać na piersiach ołówkiem anilinowym numery (naturalnie tylko wtedy, gdy nie mieli tatuowanych na rękach) i wtedy następowała zamiana. Schreibstube zmieniała im też nazwiska i pod nazwiskami zmarłych kolegów wracali po kilku dniach do obozu.

Niestety, nie wszystkich uratować można było. Kwestia wyboru i decyzji to rzecz straszna w pojęciu człowieka, który żyje na wolności i nie zna perfidii nazizmu.

Ja dopiero z czasem uświadomiłem sobie w czym uczestniczyłem, a najważniejsza nauka jaką wyniosłem z obozu to jest to, aby darzyć miłością każde życie.



tagi: oświęcim  buchenwald 

Maginiu
15 lutego 2022 17:59
21     1770    23 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

ewa-rembikowska @Maginiu
15 lutego 2022 19:49

Dziękuję!!!

zaloguj się by móc komentować

chlor @Maginiu
15 lutego 2022 21:12

Niemcy nie mają nadal odpowiednich papierów by pouczać resztę narodów w jakiejkolwiek sprawie poza technologią chemiczną i elektrotechniką. Zwłaszcza od praw człowieka niech się trzymają z daleka.

 

 

 

 

zaloguj się by móc komentować


Perseidy @Maginiu
15 lutego 2022 21:39

Dziękuję !!!

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @Maginiu
15 lutego 2022 22:41

A więc pana teść zmarł w wieku 69 lat...Nie dziwota,ze po takich przeżyciach zmarł po ciężkiej chorobie. Te relacje z obozów są przerażające,że człowiek człowieka może tak traktować.Oby takie koszmary już nigdy nie miały miejsca. Dziękuję za opisanie - to świadectwo mordów ,powinno być wydrukowane ku przestrodze potomnych. Trzeba linkować te wspomnienia wszędzie gdzie się da...

zaloguj się by móc komentować

ewa-rembikowska @BTWSelena 15 lutego 2022 22:41
15 lutego 2022 22:44

Zasadniczo te wszystkie wspomnienia powinny zostać zebrane, przetłumaczone na język niemiecki i czytane tam codziennie w audycjach radiowych.

zaloguj się by móc komentować

Maginiu @BTWSelena 15 lutego 2022 22:41
15 lutego 2022 23:42

Teść jako harcerz od młodych lat, wznowił działalność w harcerstwie po powrocie do kraju. Nie podjął studiów medycznych, został fotografikiem zrzeszonym w ZPAF-ie. Poprzez harcerstwo i fakt, że mieszkali niedaleko siebie na Żoliborzu, poznał rodzinę "naszego" profesora Święcickiego, wiem że robił rodzinie Święcickich sporo zdjęć. A siostra profesora była drużynową mojej szwagierki. Z czasem  ujawniła się u teścia  i zaczęła stwarzać problemy choroba dwubiegunowa, raz wpadał w stan depresji, potem był jakby pobudzony, nadaktywny. To chyba głównie spowodowało, że nie leczył się prawidłowo na nerki, te dwie choroby - jakby to powiedzieć - zupełnie nie przystawały do siebie w jego wykonaniu. Kiedy powinien iść do szpitala - nie chciał, odmówił. Myślę, że gdyby prawidłowo się leczył, to by z tego wyszedł.

Powstaje pytanie, na ile jego doświadczenia obozowe związane z medycyną miały wpływ na podjęcie takiej, a nie innej decyzji.

zaloguj się by móc komentować

Paris @chlor 15 lutego 2022 21:12
16 lutego 2022 00:04

Dokladnie  tak...

...  chocby  za  te  wszystkie  FALSZERSTWA  jakich  sie  dopuszczali  i  ciagle  dopuszczaja,...  ta  SWOLOCZ  powinna  byc  naprawde  krotko  trzymana  za  twarz...  i  to  praktycznie  caly  czas  !!!

zaloguj się by móc komentować


Paris @Maginiu 15 lutego 2022 23:42
16 lutego 2022 00:40

Wstrzasajace  sa  te  wspomnienia,...

...  zapewne  to  pobicie  i  cala  ta  trauma  obozowa  odebrala  mu  mase  zycia...  i  jak  Pani  Rembikowska  wczesniej  napisala,  to  "zamkniecie"  -  w  przypadku  mojej  Tesciowej  -   czy  "depresja"  -  w  przypadku  Pana  Tescia  -  to  bylo  nieuleczalne  i  "musialo"  z  ludzi  wyjsc.

Tu  na  wsi,  gdzie  teraz  mieszkam  mialam  jeszcze  sasiada,  takiego  Pana  Kozlowskiego  Stanislawa  i  sasiadow  Panstwa  Zurawskich,  oni  mieszkali  na  Muranowie,  ale  cala  wiosne  az  do  jesieni  spedzali  w  malym  domku  na  dzialce  vis-a-vis  naszej  dzialki.  Pan  Kozlowski  przezyl  PW  w  Warszawie,  a  Panstwo  Zurawscy  przezyli  Ravensbruck,  tam  sie  poznali,  a  po  wojnie  jak  wrocili  do  Warszawy  to  pobrali.  Obydwoje  mowili,  ze  to  cud,  ze  zyja,  ale  mnie  jako  nastolatce  opowiadac  o  tym  nie  chcieli,  czasami  mojej  mamie  opowiadali  i  zaraz  bylo  po  mamie  widac,  bo  mama  byla  przez  jakas  czas  jakas  taka  dziwna  i  przygaszona.  Pan  Kozlowski  byl  znacznie  bardziej  "rozmowniejszy",  ale  ja  tego  za  mocno  wtedy  nie  rozumialam,  a  dzis  to  nawet  zupelnie  nie  pamietam,...  ale  pamietam,  ze  i  na  Pana  Kozlowskiego  i  na  Panstwa  Zurawskich  moja  mama  zawsze  mogla  liczyc,  bo  zawsze  nas,  mnie  i  rodzenstwo  przypilnowali,  dali  cos  zjesc  i  ogolnie  zajeli  sie  nami  pod  nieobecnosc  rodzicow...  oni  byli  dla  nas  jak  "przedszkole",  nawet  lepiej  i  to  przez  cale  lata,...  a  Pani  Zurawska  to  robila  taka  szarlotke,  ze  ja  juz  lepszej  do  konca  zycia  jesc  nie  bede.  Ona  czesto-gesto  prawie  ostatnie  pieniadze  przeznaczala,  zeby  nam  tylko  te  szarlotke  upiec  i  przywiezc,...  az  mi  sie  lza  w  oku  kreci  za  nimi  wszystkimi,

 

Dziekuje  za  to  swiadectwo,...  bo  te  "cwiczenia"  to  mroza  krew  w  zylach,  

zaloguj się by móc komentować

aszymanik @Maginiu
16 lutego 2022 11:05

Mój śp. dziadek był więźniem w Majdanku, dostał się tam wraz z moim pradziadkiem jako podejrzany o przynależność do AK. Pradziadek nie przeżył obozu, mój dziadek w chwili likwidacji obozu był więźniem z najdłużyszym "obozowym stażem". Niestety tak jak tu już inni mówili w ogóle nie chciał o tym mówić - "Nie potrzebujesz tego wiedzieć" - tak mówił. Czasem po jakimś głębszym kieliszku coś tam powiedział ale miało to charakter raczej takich, krótkich anegtotek.

Raz pamiętam, kiedy miałe chyba 11 albo 12 lat i się go o to zapytałem powiedział mi - "Ja tam przez trzy lata kurwa byłem głodny" (proszę wybaczyć ale zacytowałem dosłownie).

Co jeszcze - mój dziadek po doświadczeniach obozowych został najbardziej zjadliwym antysemitą - kapo na jego bloku - wyjątkowy sadysta - był żydem. Do Niemców oczywiście miłością nie pałał ale po likwidacji obozu, pozostali przy życiu więźniowie zostali przepędzeni na roboty przymusowe do Niemiec. Nielicznym w tym mojemu dziadkowi udało się tę podróż przeżyć. Tam nieopodal Kassel trafił do jakiegoś bauera, który go odkarmił i postawił na nogi. Kiedyś myszkując po domu moich dziadków znalazłem szufladę wypełnioną pięknymi kolorowym widokówkami z Niemiec - mój dziadek do końca życia utrzymywał z tym bauerem i jego rodziną kontakt listowny. Zapytałem dlaczego to robi, przezież Niemcy zabili jego ojca, a jego prawie się im udało - "Ty tego nie zrozumiesz - to byli dobrzy ludzie" - tak mi powiedział.

 

Takie relacje jak Pańska są prawdziwym skarbem - nied wiele już takich da się uzyskać. Żal mi tylko, że byłem jeszcze za młody i głupi, żeby mojego dziadka do tego namówić.

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @ewa-rembikowska 15 lutego 2022 22:44
16 lutego 2022 11:14

To wyborna myśl.Tam w Niemczech młode pokolenie nie ma najmniejszego pojęcia o mordach popełnianych przez dziadków,stryjów,wujów etc,etc krewnych. Coś tam wiedzą,było- coś niby na rzeczy..Ale jak i w szczegółach...to już nie.Stąd też "dyskretne"milczenie w mediach o arystokratycznej rodzince "polskiej"hrabianki Róży von Thun,która brylluje w mediach niemieckich.

"Historia rodziny von Thun i Hohenstein, to w prostej linii zbrodniarze wojennych i to na wysokich stanowiskach. Jeden z nich został powieszony za zbrodnie wojenne w 1946 roku, drugi był współ­pra­co­w­ni­kiem Rudolfa Hessa, który po wojnie uciekł do Ameryki Południowej, a trzeci wysoki oficer Wermachtu dostał się do sowieckiej niewoli, a prze­żył tylko dlatego, że zdradził Niemcy i rozpoczął karierę w NKWD."

W tak arystokratycznej rodzinie "powieszenie"-to hańba,przecież.Przetłumaczyć,czytać,czytać im codziennie.!

http://www.ivrozbiorpolski.pl/index.php?page=thun

 

zaloguj się by móc komentować

lipton @Maginiu
16 lutego 2022 17:11

"Ja dopiero z czasem uświadomiłem sobie w czym uczestniczyłem, a najważniejsza nauka jaką wyniosłem z obozu to jest to, aby darzyć miłością każde życie."

Ojciec, więzień Stuthofu, zmarł w wieku 40 lat. Nigdy nie rozmawiałem z nim na temat jego pobytu/kiedy umarł mmiałem 10 lat/, i nigdy nie 

odwiedziłem tego obozu. Posiadam tylko karte informacyjną na temat jego pobytu.

Dziekuję Panu za publikację.

zaloguj się by móc komentować

Brzoza @BTWSelena 16 lutego 2022 11:14
16 lutego 2022 20:22

To jest trafna myśl, a nie wyborna. Zaraz rozłoży Pani kocyk na trawie i będzie się delektować?

zaloguj się by móc komentować

Brzoza @lipton 16 lutego 2022 17:11
16 lutego 2022 20:24

Dziękuje Panu za publikację.

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @Brzoza 16 lutego 2022 20:22
16 lutego 2022 23:05

Proszę przestać mnie zaczepiać.Jestem przyzwaczajona do zaczepek trolii ,ale jak sądzę pan nim nie jest.Skoro tak bardzo jest pan znudzony,proszę poczytać książkę...

zaloguj się by móc komentować

Brzoza @BTWSelena 16 lutego 2022 23:05
17 lutego 2022 08:05

Proszę przestać insynuować o mnie.

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @Brzoza 17 lutego 2022 08:05
17 lutego 2022 12:15

To wstyd aby pod takim tematem szukać zaczepki i obracać wektory.To pan bezustannie szuka zaczepki,w każdym pojawieniu się na SN...Grzecznie proszę :zostaw pan w spokoju takie gierki.

zaloguj się by móc komentować

Brzoza @BTWSelena 17 lutego 2022 12:15
17 lutego 2022 12:37

Pani dalej swoje. Wstydzić powinien się ten, któremu przymus bycia ponad zasłania i anuluje własne błędy, które np haczą o patologiczny brak wyczucia. Gdzie tu zaczepka i to pod ważnymi Informacjami. Drażni mnie Pani nieautentyczny styl bycia ponad. Nawet słabsi mogą napisać coś, co pomoże w Pani autentycznym rozwoju, czego efektem np, że nie będzie Pani się sadzić za zwrócenie uwagi za małą sprawę na tych, których uważa za słabszych.

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @Brzoza 17 lutego 2022 12:37
17 lutego 2022 14:48

Hmn..a kysz"patologiczny brak wyczucia",a pan dalej swoje warcholskie zaczepki. Wie pan co ? To się nazywa pospolita "zemsta z krwawej operetki"..oto pana ważne mądre informacje.Nie będę tutaj zniżała się do pana poziomu i cytowała tej "krwwej operetki " i dyskusji sprzed roku...Proszę zwrócić się do gospodarza w sprawie moich słabości,aby skrócił pana cierpienia- lecz z pewnością pan moim mentorem nie zostanie...

zaloguj się by móc komentować

Alex @Maginiu
17 lutego 2022 16:42

Bardzo dziękujemy za te jakże ważne dla całej naszej rodziny wpomnienia. Moi ukochani teściowie znali się z Pańskim Teściem ( wolę mówić - z Tatą) z harcerstwa i utrzymywali przyjaźń z całym tym kręgiem znajomych (także i ze Święcickimi) przez całe życie. A my, młodsze pokolenie, znaliśmy Wujka Millaka ze słyszenia. Jakze Piękni i Mądrzy ludzie to byli.

Przy okazji przypomniało mi się świadectwo Pana Puzyny, który na pielgrzymce do Częstochowy mówił "Oświęcim moja miłość". To było jakieś 40 lat temu, a ja TO pamiętać będę do grobowej deski.

Serdeczności. Pax.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować